Była sobota, długo oczekiwany dzień bez nauki. Wyszedłem aby się przewietrzyć, na dworze nie było za ciepło, idealnie. Wziąłem gitarę i wyszedłem na dziedziniec, w przeciwieństwie do dni w których były lekcje, nie było tam żadnych osób, co jakiś czas ktoś wychodził i gdzieś się oddalał lub przychodził i chował się w gmachu. Usiadłem na ławce i zacząłem przygrywać różne melodie, nie mogłem się skupić, coś cały czas mnie rozpraszało ale nie wiedziałem co to było. Poddałem się, odstawiłem gitarę i spojrzałem w stronę okien w których mieściły się pokoje uczniów, z jednego, otwartego okna wydobywała się przepiękna delikatna melodia, tuż obok wielkiej gałęzi dębu. Bez zastanowienia wspiąłem się na tą gałąź i wsłuchałem w melodie. To była harfa, grała na niej jakaś dziewczyna o zadziwiających fioletowych włosach, była jak zahipnotyzowana gdy na niej grała, po jakimś czasie przestała i wpatrywała się we mnie, pewnie wyczuła moją obecność:
- Przepraszam, ale nie mogłem się powstrzymać, pięknie grasz.
<Keia?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz